Recenzja filmu

Terminator: Ocalenie (2009)
McG
Christian Bale
Sam Worthington

Dzielny mały toster

Dawno, dawno temu żył sobie Gepetto. Był to rzemieślnik najwyższej klasy, który w kawałku zardzewiałego metalu widział piękno. Niestety, nie miał ani przyjaciół, ani rodziny. Właśnie dlatego
Dawno, dawno temu żył sobie Gepetto. Był to rzemieślnik najwyższej klasy, który w kawałku zardzewiałego metalu widział piękno. Niestety, nie miał ani przyjaciół, ani rodziny. Właśnie dlatego postanowił, że zbuduje sobie syna, potomka, którego wychowa na wspaniałego i szlachetnego młodzieńca. Wygrzebał więc na strychu stary toster i po latach wyrzeczeń i ciężkiej pracy tchnął w niego życie. Chłopiec rósł szybko i gdy przyswoił już całą wiedzę, którą posiadał Gepetto, postanowił za namową ojca opuścić dom, by poznać świat i znaleźć wybrankę swego małego, blaszanego serduszka. Poszukiwania ukochanej nie trwały długo i Pinokio odnalazł szczęście w malowniczym Los Angeles... Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie malutkie "ale". Nasz zdolny Gepetto to superkomputer chcący za wszelką cenę zniszczyć ludzkość, dzielny mały toster to bezlitosna maszyna do zabijania, zaś piękna księżniczka to matka jedynego człowieka, który może przed tym duetem ocalić świat... Z legendą nie ma co się mierzyć, jednak zawsze znajdzie się śmiałek, który postanowi rzucić wyzwanie nieśmiertelnym i tu coś ulepszyć, tam coś naprawić... W 2003 roku tym lekkomyślnym Don Kichotem był Jonathan Mostow. Starał się, starał, ale mu nie wyszło. Jego "Terminator" to swego rodzaju nieudana parodia oryginału, gdzie w przerwach między licznymi (i po pewnym czasie bardzo nużącymi) scenami akcji bohaterowie sobie dowcipkują, noszą różowe okulary i robią z siebie idiotów. Gdyby nie znana wszystkim "mitologia", film zapewne by na siebie nie zarobił. Jak więc fani na całym świecie zareagowali na wieść, że reżyserem kolejnej części został zawodowy reżyser teledysków McG (swoją drogą, autor średnio udanych "Aniołków Charliego")?... No, powiedzmy sobie szczerze. Wszyscy masowo popuszczali w spodnie ze strachu. Ale czy tak naprawdę było czego się bać? I tak i nie. "Terminator: Ocalenie" pokazuje nam świat w roku 2018. Niedobitki ludzkości toczą ze Skynetem malutką wojenkę o przetrwanie, chociaż niewielu wierzy w wygraną. John Connor wciąż ma w głowie wszystkie te mesjanistyczne brednie, którymi matka raczyła go od dzieciństwa i z marnym skutkiem bawi się w zbawiciela. A maszyny? Maszyny wciąż się ulepszają zasypując post-nuklearne zgliszcza coraz to nowymi typami cyborgów. I właśnie tu do akcji wkracza Marcus Wright - były wiezień magicznie wskrzeszony po latach wąchania kwiatków od spodu, który bez większych problemów wywraca życie bohaterów do góry nogami. A teraz konkrety. Mamy połowę roku 2009 i kino akcji ewoluowało w stronę efekciarstwa większego niż kiedykolwiek w historii. Kameralny wręcz thrillerek z 1984 roku (pierwszego "Terminatora" mam akurat na myśli) już nie wystarcza nikomu - zarówno twórcom jak i widzom, bo jedni napędzają drugich. Teraz trzeba więcej, szybciej i z przytupem godnym samego Zeusa. I taka właśnie jest czwórka. To typowy wakacyjny mega-hit. Mamy więc wszystko to, czego typowy zjadacz popcornu od kina akcji oczekuje. Wybuchy, pościgi, strzelaniny, a w bonusie bezwzględne roboty i małe tło fabularne stanowiące jako-taki pretekst do pokazania większej ilości wybuchów, pościgów, strzelanin i bezwzględnych robotów. A jak się to sprawdza na ekranie? Wyśmienicie. Wiem, że proszę się o dwadzieścia lat ciężkich robót zachwycając się całym tym pirotechnicznym rodzynkiem, ale inaczej chyba nie mogę. Na film akcji idzie się z pewnymi określonymi oczekiwaniami. I te oczekiwania zostały tu spełnione. Jest głośno, szybko i bezmyślnie. Niestety, gdy pojawiają się napisy końcowe, gdy uruchamiamy ponownie myślenie, coś zaczyna nam nie pasować. I zadajemy sobie pytanie: o co tutaj chodzi? Gdzie ta pięknie pomyślana fabuła dwóch pierwszych części, w której tylko zakompleksiony okularnik z MIT widział luki? Zniknęła! Nie ma! Mamy tylko kociołek wypełniony dziurami logicznymi, głupotą i trawestacją. Zachowanie ludzi w filmie jestem jeszcze w stanie zrozumieć (do pewnego stopnia, oczywiście), ale maszyny przedstawione nam w dziele McG nie są tymi, które pokazał nam Cameron. Kiedyś było "po trupach do celu". Maszyny z ludźmi się nie patyczkowały. Stoisz mi na drodze? Giniesz szybciej, niż jesteś w stanie mrugnąć. A tu? Rzucę cię o ścianę, to dam ci chwilę do namysłu, więc jak podejdę znowu, może już odkryjesz sposób na roztrzaskanie mojego metalowego czerepu. Nie wiesz jeszcze jak? No to rzucę cię o drugą ścianę... I tak przez cały film. Te niedorzeczności wypływają z ekranu średnio raz na pięć minut, więc bardziej wymagający widz do kubka po coli ronił będzie od jakiejś trzydziestej minuty krokodyle łzy. Płakać można również nad obsadą. Jakim cudem prawie nikomu nie znany Sam Worthington wyciągnął ze swej (jakże drętwej) postaci więcej w pierwszej scenie, niż Christian Bale przez cały film ze swojej? Przecież John Connor to postać, w którą można tchnąć tyle emocji, co w Szekspirowskiego Hamleta. Ale nie, bo po co? Jeszcze odciągnęlibyśmy uwagę widzów od robotów? Przecież to nie do pomyślenia! Wygląda to tak, jakby aktorzy pojawili się na planie tylko po to, by odebrać gaże i wrócić do domów. Dla Worthingtona film był przepustką do kariery, to się nawet postarał. Smutne, ale prawdziwe. Na szczęście jest w "Ocaleniu" pewna mała rzecz, która mnie osobiście urzekła... Te wszystkie nawiązania do poprzedników. "Come with me, if you want to live" padające z ust ekranowego Reese'a, blizna na twarzy Connora pojawiająca się pod koniec filmu, czy utwór "You Could Be Mine" w wykonaniu Guns 'n' Roses płynący z rozpadającego się radia. Miły ukłon w stronę fanów. Wszyscy wiemy, że "Terminator" zakończył się na części drugiej, zaś kolejne (nieważne czy będzie ich więcej, czy też czwarta będzie ostatnią) to tylko próba zarobienia na legendzie. Osobiście mi to jednak nie przeszkadza (aż tak bardzo, jak powinno). Od sequeli TAKICH tytułów oczekuję już tylko rozrywki. I tylko tyle oferuje najnowsza odsłona "Elektronicznego mordercy". To rozrywka w najczystszej formie. Swoją drogą nawet cieszy mnie fakt, że forma filmu uległa zmianie, że mamy tu regularną wojnę w przyszłości (wiecie, taką z żołnierzami, ostrą amunicją i bez pompującej swoje cycki Kristanny Loken), a nie kilku ludzików uciekających przed chodzącym opiekaczem ze świecącymi oczkami. Ile razy powielać można ten sam schemat? To nie "Piatek trzynastego", że mimo jedenastu odsłon serii zamaskowany socjopata z maczetą wciąż jest fajny. Co się stanie dalej z serią? Tego nie wie chyba nikt. Nawet jeżeli podzieli ona los "Piły" i będzie tasiemcowym odchodem, mamy zawsze te niezapomniane dwie pierwsze części...
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Powstały w 1984 roku ''Terminator''stał się niespodziewanym sukcesem kasowym, który nie dość, że... czytaj więcej
Fani tej, jednej z najsłynniejszych historii w dziejach kina science fiction, czekali długo, bo ponad... czytaj więcej
W 1984 r. mało znany reżyser James Cameron wyreżyserował film, który na stałe zapisał się w historii... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones